Biografia
Kompozycje
Recenzje
Płyty
Mp3
video
Foto-Album
Kontakt




Salaber: Muzyka miała być moim hobby, a nie mogę bez niej żyć
Gazeta Wyborcza, 2.01.2015r.

Pomysły na muzykę powstają wszędzie. Mam dyktafon zapełniony nagraniami, których nikomu bym nie pokazał. Jedną ręką prowadzę samochód, drugą wystukuję rytm i jeszcze coś śpiewam albo gwiżdżę. Główny temat do prapremiery "Widnokręgu" napisałem w samolocie na serwetce.
Artykuł otwarty w ramach bezpłatnego limitu prenumeraty cyfrowej
Gdzie jest pana dom?

Piotr Salaber: Tam dom mój, gdzie serce moje (śmiech ).

Gdzie serce?

- Przy muzyce.

A topograficznie?

- Straciłem poczucie tego jedynego swojego miejsca. Urodziłem się we Wrocławiu. Teraz mieszkam w stolicy, kilkaset metrów od miejsca, w którym mieszkali nasi dziadkowie przed wojną. W Bydgoszczy spędziłem całe dzieciństwo i od wielu lat jestem blisko związany z Akademią Muzyczną. Ale od ośmiu wykładam też na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Dyplom z fortepianu grałem w Toruniu, dwa lata w ogóle się tłukłem po świecie. Dziś serce dzielę między Bydgoszcz a Warszawę. W Bydgoszczy pracuję. Mam mieszkanie przy Starym Rynku, w nim fortepian. Gdy pracy jest dużo, tu się zamykam i komponuję. Ale nie mogę powiedzieć, że tu mieszkam, bo w skali roku bywam tu i tak rzadko.

Najdłuższa bezdomność?

- Dwa lata spędziłem na morzu, na samym początku kariery. To był 1992 rok. Rynek koncertowy w Polsce się załamał. To był czas, gdy Ela Adamiak zatrudniała się jako instruktor teatralny w domu kultury, artyści rozpaczliwie szukali zajęcia. Wypłynąłem, gdy dzieci miały pięć lat. I jeżeli czegokolwiek w życiu żałuję, to tego, że nie widziałem, jak rosną. Później najdłuższy czas poza domem spędziłem na Seszelach, w Afryce Wschodniej, pół roku. Ale parę miesięcy byłem też w Indonezji, na Bali, w Singapurze, Europę opłynąłem dookoła, Stany Zjednoczone, Meksyk.

Podoba się panu takie życie?

- Teraz żyję inaczej. Ale jak bym mógł sobie dziś pozwolić na to, żeby jeszcze raz na trzy-cztery miesiące się wyłączyć i popłynąć, zrobiłbym to. To jak choroba, uzależnia. Każde wejście na pokład jest dużym przeżyciem.

Jak to jest, gdy się mieszka dwa lata na morzu?

- Pracowałem jako pianista na bardzo luksusowym statku. Był niewielki, na sto osób. Zaglądaliśmy w miejsca, do których duże pasażerskie statki nie dopływają. Zdarzało się, że - choć płynęli z nami ludzie niezwiązani zawodowo z muzyką - znali każdą nutę i umieli docenić każdy niuans.

Zwykło się uważać, że pasażerowie na statkach to niezbyt wymagająca publiczność.

- Nigdy nie wiadomo, dla kogo się gra. Mnie na statku często słuchali wspaniali, wyjątkowi ludzie.

Kto na przykład?

- Spotykałem na przykład autorów scenariusza "Dynastii", z którymi zrobiłem wywiad. To był 1992 rok, w Polsce robiło się pusto na ulicach, gdy ten serial się zaczynał.

Pan też oglądał?

- Gdy byłem w Polsce, oczywiście! Podziwiałem piękny temat muzyczny Billa Contiego, który otwierał każdy odcinek. Pracowałem też z Brendą Marsh, która występowała w show Benny Hilla. Później, w Stanach, miałem okazję pracować też m.in. z Jill Carr, aktorką i piosenkarką, która zagrała w 13 pierwszych odcinkach "Słonecznego patrolu", przed pojawieniem się w nim Pameli Anderson.

Rejsy nie sprzyjały życiu rodzinnemu.

- Rozwiodłem się.

Ale podobno po rozwodzie nadal byliście parą.

- Kilka lat funkcjonowaliśmy już bez ślubu. Jakiś czas to działało, z krótszymi lub dłuższymi przerwami. Dziś od tego momentu minęło już 15 lat i żyjemy osobno, jednak niezmiennie w dobrych relacjach i oczywiście w stałym kontakcie, bo przecież łączą nas dzieci. Mamy z byłą żoną dwie wnuczki. Trzeba ze sobą dobrze żyć.

Nad czym pan teraz pracuje?

- Właśnie wróciłem z ostatecznego zgrania filmu fabularnego, który po Nowym Roku ma wejść na ekrany. To produkcja Witolda Orzechowskiego, który był autorem scenariusza do kultowego serialu "Kariera Nikodema Dyzmy" z Wilhelmim. Po latach wraca do kina.

Współpracowaliście już wcześniej?

- Był twórcą i producentem takich programów jak "Na każdy temat", w którym grałem razem z moją orkiestrą. On też produkował "Jokera", którego byłem współtwórcą.

W tamtych czasach miał pan wizerunek telewizyjnego showmana, a nie poważanego kompozytora, jak dziś. Środowisko nie oskarżało, że pan chałturzy?

- Bywało różnie... Mój profesor od kompozycji ostro mnie krytykował.

Pan nie miał wątpliwości?

- Wtedy? Nie. To była przygoda, pozwoliła mi wejść w środowisko, nawiązać kontakty z warszawskimi twórcami. Z kamerą problemów nie miałem, oswajałem się z nią, od kiedy zacząłem grać.

Po Festiwalu Polskiej Piosenki w Opolu był pan już chyba całkiem dobrze zaprzyjaźniony z kamerą?

- Wtedy wystąpiłem w kategorii debiuty. Śpiewałem swój utwór przy fortepianie. Opole wówczas oglądała cała Polska. Albo przynajmniej pół, bo telewizja miała w końcu dwa kanały. W tej chwili miałbym spore wątpliwości, czy wrócić do telewizji.

Szkoda nazwiska?

- Wszyscy mamy tendencję do szufladkowania ludzi. Wizerunek telewizyjny z programów rozrywkowych kłóciłby się z niektórymi poważnymi przedsięwzięciami, z tym, co w tej chwili robię - na uczelniach, w teatrze.

A osobiste poczucie?

- Dopóki nie szedłbym na kompromis schlebiania publiczności, byłoby OK.

Ale tak się w telewizji dziś nie da?

- Dziś nie. Ale wtedy, gdy robiliśmy z Wojtkiem Malajkatem, a potem z Piotrkiem Gąsowskim "Jokera", zawsze towarzyszyła nam myśl, że to powinno się podobać naszym znajomym. I trzymaliśmy poziom. Dzisiejsza telewizja jest już inna. Takiej autonomii nie dostalibyśmy.

Decydowałyby słupki oglądalności.

- Michał Ogórek kiedyś napisał, że oglądalność to takie kryterium, w którym dwóch półgłówków jest więcej wartych niż jeden inteligent.

Miał pan ostatnio propozycje z telewizji?

- Pojawił się pomysł reaktywowania programu "Na każdy temat". W zasadzie wszystko było gotowe, żeby ruszył. Ale ostatecznie Mariusz Szczygieł zadecydował, że jemu to wizerunkowo nie odpowiada, za bardzo sobie ceni pracę pisarską. Ja muszę przyznać, że gdyby się zdecydował, wszystko by ruszyło.

Idąc na studia muzyczne, marzył pan o telewizji, filmie?

- Edukację muzyczną zacząłem dość późno, choć komponowaniem zajmowałem się już w liceum. Uczyłem się w "jedynce" w klasie matematyczno-fizycznej. Ojciec, inżynier, widział mnie na politechnice. Muzyka miała być moim hobby. Ale w pewnym momencie zrozumiałem, że bez niej nie mogę żyć, i zdałem na Akademię Muzyczną. Jak tata zobaczył mnie w telewizji w Opolu, też odpuścił z politechniką.

Wróćmy do filmu, nad którym właśnie zakończył pan pracę.

- Zrobiliśmy film pod prowokacyjnym dość tytułem "Kobiety bez wstydu", z całą plejadą przepięknych polskich aktorek: Anią Dereszowską, Joasią Liszowską, Agnieszką Warchulską.

Jak się komponuje do filmu?

- Staram się być przy zdjęciach, ale nie zawsze jest to możliwe. W przypadku tego ostatniego filmu główny temat powstał wcześniej. Zdecydowałem się na muzykę w stylu francuskim i to zdominowało zdjęcia. Grzegorz Kędzierski, operator, po usłyszeniu mojej muzyki zdecydował się pokazywać Kraków trochę jak Paryż - dachy, mokry bruk. Ale nie zawsze komponuję na podstawie scenariusza. Czasem szkicuję na planie. Zdarzyło mi się też, przy serialu telewizyjnym Wojciecha Adamczyka, że po prostu dostałem skończone zdjęcia. Wojtek dał mi listę życzeń: tutaj proszę parodię Lalo Schifrina, a tutaj parodię Bernarda Herrmanna. Serial był komediowy, to się sprawdziło.

Potem trzeba dźwięk zgrać z obrazem. Jak to wygląda?

- Siedzimy w pomieszczeniu przypominającym niewielką salę kinową, z całym wyposażeniem. Z tym że pośrodku zamiast foteli są gigantyczny stół montażowy, ekrany. Siedzą reżyser, ja, oczywiście też reżyser dźwięku. I wspólnie podejmujemy decyzję: czy tu muzyka ma się wyciszyć, czy nie, itd. Ciężka robota, w przypadku pełnometrażowej fabuły, po kilkanaście godzin dziennie przez dwa tygodnie.

Gdzie można bardziej rozwinąć skrzydła: w teatrze czy kinie?

- Stopień swobody w teatrze jest dużo większy, film jest przedsiębiorstwem zdeterminowanym przez finanse. W teatrze mam możliwość wypowiedzieć się do końca. Ale to bywa bardzo ryzykowne. Tak wspominam moje ostatnie teatralne przedsięwzięcie. Zrobiłem muzykę do trzygodzinnego spektaklu w Teatrze Narodowym w Budapeszcie. Jest z orkiestrą symfoniczną, cały śpiewany i cały po węgiersku. Dyrygowałem premierą.

To wyzwanie.

- W Polsce jest takie obiegowe powiedzenie: "Węgrzy na widowni".

Czyli...

- Nikt nie reaguje, nikt się nie śmieje. Wychodzimy na scenę, ktoś opowiada coś śmiesznego, a z drugiej strony zero reakcji. Ja też miałem Węgrów na scenie (śmiech). To była "Operetka" Gombrowicza. Miałem polski tekst, dyktafon z nagraną każdą frazą po węgiersku. Pisałem tę muzykę rok.

Wyszło?

- Chyba tak. Kilka tygodni temu ten spektakl zdobył grand prix na XI Międzynarodowym Festiwalu Gombrowiczowskim w Polsce.

Siada pan na widowni podczas premiery?

- Siadam, choć wiem, że reżyserzy najczęściej swoich spektakli nie oglądają. Twierdzą, że nie wytrzymaliby i w którymś momencie by wstali i poprosili, żeby światła poprawić. Ja tylko jednej z moich premier nie obejrzałem. To była "Kariera Artura Ui" w Gdyni, którą reżyserował Wojciech Adamczyk.

Celowo?

- Wojtek wymyślił sobie, że elementem spektaklu będzie 45-minutowy film. Za pomocą takich systemów jak na żaglówce udało nam się skonstruować ekran, który zjeżdżał na scenę. I problem w tym, że on raz zjeżdżał, a raz nie. Tak się denerwowaliśmy, że nam spektakl stanie, że zostaliśmy przed teatrem. Piliśmy wódkę z otwartego bagażnika mojego auta i paliliśmy cygara. Więc jak w finale nas wywołano na scenę, to weszliśmy z tymi cygarami. Ale to na szczęście pasowało do konwencji.

Ma pan ulubionego widza? Takiego, dla którego pan pisze?

- Muzyka musi nawiązywać dialog z człowiekiem, jeśli utwór nie jest komunikatywny - nie istnieje. Musi "przechodzić przez rampę", jak mówimy w teatrze. Emocje, które pojawiają się we mnie na etapie pisania, muszą przetrwać na nagraniu czy podczas spektaklu. Najbardziej doświadczyłem tego w Petersburgu, w Teatrze Dramatycznym na Wasiliewskim Ostrowie. Spektakl się skończył i przez dziesięć sekund nikt nie klasnął. Było słychać, jak ludzie w tych ciemnościach płaczą. Wyszedłem do foyer. Podeszła 70-letnia bileterka. "Piękne, tylko żal chłopca" - i też się rozpłakała. To jest mój widz. Ale też jest tak, jak mówi reżyser Andrzej Bubień, który od siedmiu lat pracuje w Rosji: "Jak nam się uda, to znów zrobimy bardzo nieprzyjemny spektakl". Chodzi o to, żeby ludzi trochę poruszyć.

Plany na najbliższe pięć lat?

- Jak chcesz rozśmieszyć pana Boga, to powiedz mu o swoich planach...

No to rozśmieszmy.

- Chciałbym zrobić muzykę do następnego filmu. I ponieważ to, co teraz zrobiliśmy, to komedia, marzę, by następny był bardzo poważny. Mam też jeden zawieszony projekt, na którym mi zależy. Pięć lat temu rozpoczęliśmy pracę nad nową wersją "Dzwonnika z Notre Dame". Z Moniką Cruz, siostrą Penelope, Christopherem Lee i całą plejadą hollywoodzkich aktorów. Zdjęcia miały być kręcone w Polsce i na Węgrzech, podziemiami katedry Notre Dame miała być Wieliczka, cała dokumentacja jest zrobiona. Napisałem już pierwsze fragmenty muzyczne, powstały kostiumy, elementy scenografii i po trzech miesiącach dwóch głównych producentów się strasznie pokłóciło, projekt został zawieszony, choć sam scenariusz wygrał w Hollywood konkurs na najlepszą adaptację prozy klasycznej. Myślę, że jakaś szansa, żeby to zrobić, jeszcze jest.

Brakowało panu kiedyś weny?

- Odpukać: nie. To pytanie mojego taty inżyniera: "Skąd te pomysły, synu?". Mówię: "Tatuś, to akurat jest najmniejszy problem".

Poprawiłby pan któryś ze swoich utworów?

- Wszystkie (śmiech). A tak na serio: uważam, że to część uczciwości zawodowej, żeby robić wszystko, jak potrafimy na danym etapie najlepiej. Oczywiście są rzeczy, które bym dziś zrobił inaczej, ale nie mam takiego przedsięwzięcia, o którym mógłbym powiedzieć, że to totalna klęska. Bo nigdy nie zszedłem poniżej narzuconego sobie wcześniej poziomu.

Pomysły na muzykę powstają...

-...wszędzie. Mam dyktafon zapełniony nagraniami, których nikomu bym nie pokazał. Jedną ręką prowadzę samochód, drugą wystukuję rytm i jeszcze coś śpiewam albo gwiżdżę. Główny temat do prapremiery "Widnokręgu" napisałem w samolocie na serwetce. Jak doleciałem do Rosji, to akurat telewizja kręciła program o naszej, zupełnie innej realizacji. Przez przypadek, rozmawiając z reżyserem, wyciągnąłem tę kartkę. I już nie dało się wytłumaczyć telewizji, że to do innego spektaklu, nad którym pracuję równolegle, oni to koniecznie chcieli nakręcić, więc pieczołowicie rozłożyłem to na fortepianie i dyskutowałem z reżyserem. Dalszy etap: orkiestracja pomysłu, napisanie partytury, przygotowanie do nagrań wymagają wyłączenia się z życia i pracy w reżimie, niemal urzędniczym.

Trudno to sobie wyobrazić.

- Wstaję o 7.30, piję kawę, pracuję do 15, jem coś, wychodzę na chwilę, do wieczora pracuję.

Czego słucha pan w domu?

- Niczego. Wszystko wyłączam. Trudno mi słuchać muzyki jak laik. Nawet z odsłuchem lekcji językowych mam problem.

?!

- Kiedyś zaproponowano mi, jak wróciłem z Meksyku, bym nauczył się hiszpańskiego ze słuchu. Miałem lekcję pokazową. Założyłem słuchawki, tam słówka i muzyka. OK. Zdjąłem, pytają: "I jak?". A ja cały czas się zastanawiałem, dlaczego dźwięk w basie, w siódmym takcie, idzie o sekundę do góry zamiast o sekundę na dół, bo to nielogiczne. To jest problem z profesjonalnym słuchaniem, tego się nie da wyłączyć.

Jak pan odpoczywa?

- Pływając. Od dwudziestu lat też nurkuję. Pod wodą jest tak przyjemnie cicho.

Piotr Salaber - kompozytor, pianista, dyrygent. Większość jego dorobku to muzyka teatralna i filmowa. Urodził się we Wrocławiu, młodość spędził w Bydgoszczy. Ukończył Akademię Muzyczną. Był kierownikiem muzycznym Teatru Polskiego. Popularność przyniosły mu telewizyjne show. Od 2000 roku występował w talk-show Mariusza Szczygła "Na każdy temat", a od 2003 roku - był współgospodarzem programu "Joker" w TV4. Ze swoich podróży po świecie napisał kilka reportaży. Ma 48 lat.


Cały tekst: http://bydgoszcz.gazeta.pl/bydgoszcz/1,48722,17218888,Salaber__Muzyka_miala_byc_moim_hobby__a_nie_moge_bez.html#ixzz3SUc5XBU6

Rozmawiały: Aleksandra Lewińska i Marta Leszczyńska

Początek strony


Wszelkie prawa zastrzeżone- copyright Piotr Salaber