Biografia
Kompozycje
Recenzje
Płyty
Mp3
video
Foto-Album
Kontakt




Dekompozytor
Gentleman, marzec 2009r.

Dekompozytor

Z Piotrem Salaberem rozmawiała Ewa Sułek


Ma pan poczucie władzy trzymając w ręku batutę?

Nigdy nie myślałem o tym w kategoriach władzy. Chodzi raczej o zsynchronizowanie pewnych elementów i ujednolicenie sposobu wydobycia dźwięku. Ale najważniejsze jest, aby dotrzeć do widza i jego emocji. Dyrygowanie orkiestrą bardzo mi w tym pomaga.

Zrobił pan doktorat z dyrygentury. Jakie miejsce zajmuje ona teraz w pana życiu?

Dyryguję prawie wyłącznie własnymi utworami, więc traktuję to jako dopełnienie swojej pracy kompozytorskiej. To jest duża przyjemność – mieć kontakt z orkiestrą. Wielu reżyserów, z którymi pracowałem, mówiło mi: wiesz co, właściwie to chciałbym być dyrygentem!

Dlaczego?

Każdy odpowiedział w podobny sposób: jak ty wychodzisz przed orkiestrę, to masz jeszcze wpływ na to, co się dzieje. Przynajmniej masz wrażenie, że masz nad tym kontrolę. Reżyser może tylko nerwowo chodzić w kółko za kulisami i palić papierosa za papierosem.

Zdarzyło się kiedyś, żeby pan i reżyser sztuki mieli kompletnie inną wizję artystyczną?

Tak, owszem. Proszę zgadnąć jak się to skończyło?

Rozstaniem?

Nie, postawieniem na swoim! (śmiech) Mówię to oczywiście półżartem, bo teatr jest sztuką kompromisu. Bardzo ważne jest porozumienie stron. Oczywiście wiele razy to ja musiałem ustąpić. Dotykamy tutaj granic autonomii między reżyserem i kompozytorem. Muzyka musi zawsze być moja, bo ja się pod tym podpisuję. Mam jednak świadomość, że osobą, która wie najwięcej na temat sztuki jest reżyser.

Podchodzi pan do pisania muzyki jako matematyk czy jako artysta?

Wojciech Kilar powiedział kiedyś, że ostatnio za mało jest muzyki pisanej z serca, a za dużo pisanej z głowy. Mam wrażenie, że jest w tym dużo racji. Wydaje mi się, że emocje są ważniejsze niż kunszt techniczno-matematyczny. Oczywiście muzyka jest w pewnym stopniu matematyką. Już starożytni Grecy klasyfikowali te dwie dziedziny obok siebie.

Z kolei w teorii sztuk pięknych muzyka uchodzi za najbardziej abstrakcyjną.

To prawda. I myślę, że w tym jest jej siła. W zawodzie aktora bariera kulturowa i językowa jest często nie do przekroczenia. Ja, jako muzyk, mogę wziąć kawałek papieru i ołówek, polecieć na drugi koniec świata i pracować tam tak samo jak w domu.

Ostatnio pracował pan w Petersburgu przy sztuce „Kuracja”. Jak sztuka z pana muzyką została przyjęta przez rosyjską publiczność?

Spektakl miał premierę w jednym z ciekawszych teatrów w tym mieście - Teatrze Dramatycznym na Wasilewskim Ostrowie. Petersburg bacznie przygląda się jego kolejnym przedstawieniom. Reżyser sztuki Andrzej Bubień studiował w ówczesnym Leningradzie więc można powiedzieć, że powrócił teraz do korzeni. W dzień premiery ponad dwugodzinne przedstawienie było grane dwukrotnie. Zaskakująco, drugi występ był lepszy! To jest niesamowite w jaki sposób pracują rosyjscy aktorzy. Kiedy pierwszy raz przyleciałem do Petersburga, ktoś powiedział mi, że oni grają tak, jakby od tego wieczoru zależały losy świata. Wśród naszej ekipy znalazły się jednostki naprawdę wybitne, jak chociażby znany z „Małej Moskwy” Jurij Ickov czy choreografka Natalia Osipova, tancerka jednego z najlepszych baletów świata – baletu Eifmana. Po spektaklu zapanowała kompletna cisza pośród której słychać było cichy płacz. Dopiero później huknęły brawa. W końcowej fazie naszych przygotowań do premiery dotarła do teatru informacja, że Andrzej Bubień został nominowany do Złotej Maski, jednej z ważniejszych nagród teatralnych w Rosji.

Co jest wątkiem przewodnim w muzyce powstałej do „Kuracji”?

Łączy wiele wątków – bułgarski śpiew etniczny, brzmienia orkiestrowe, w partiach solowych słyszymy Adama Klocka, który gra na jedynej w Polsce wiolonczeli Stradivariusa. „Kuracja” Jacka Głębskiego to historia pewnego eksperymentu medycznego, który podobno miał miejsce – doktorant psychiatrii prosi, aby przyjąć go jako pacjenta na oddział, na którym chce zbierać materiały do pracy. Początek całego przedsięwzięcia wygląda bardzo obiecująco. Później zaczynają się bardzo dramatyczne wydarzenia…

A skąd w tym wszystkim bułgarski śpiew etniczny?

Mówi się, że w sztuce wszystko już było więc poszukuję nowych jakości, brzmień. Ciekawym przykładem była muzyka do poprzedniej sztuki Bubienia – „Braci Karamazow”. Wykorzystałem instrumenty dawnej, etnicznej kultury europejskiej i azjatyckiej takie jak lira korbowa, flety perskie, śpiew gardłowy szamanów syberyjskich. W połączeniu z tekstem Dostojewskiego efekt był piorunujący!
Parę miesięcy później miesięcznik Teatr wyróznił moją pracę w kategorii „Najlepsza muzyka” za rok 2006/07.

Muzyka filmowa czy teatralna jest najlepsza wtedy, kiedy się jej nie zauważa. Oznacza to, że jest tak dobra, że w pełni współgra z obrazem i treścią. Kompozytorzy często bardzo się bulwersują słysząc takie opinie. A pan?

Powiedzenie to przypisuje się Johnowi Williamsowi (autor muzyki filmowej do takich produkcji jak Gwiezdne wojny, Indiana Jones czy Harry Potter; E.B.), jestem więc przekonany, że powiedział to przez przewrotność. Z całą pewnością muzyka nie może być konkurencyjna w stosunku do dialogu. Natomiast uważam, że są takie sytuacje w filmie, kiedy muzyka jak najbardziej może pełnić rolę równorzędną z obrazem i wówczas chyba najsilniej na nas oddziałuje.

Dźwięk potrafi wiele z nami zrobić…

Wystraszyć na przykład – wtedy zdajemy sobie sprawę z jego mocy.

Zygmunt Konieczny powiedział kiedyś, że pisanie muzyki teatralnej jest raczej procesem dekompozycji niż kompozycji…

W zupełności się z nim zgadzam, choć to oczywiście tylko pewna figura retoryczna.
Poszczególne warstwy utworów, które zostały skomponowane, pojawiają się na początku spektaklu jedynie w zarysie, później w coraz to bardziej rozwiniętych formach, i dopiero w punkcie kulminacyjnym słyszymy pełną ich wersję. Utwór jest rozkładany na czynniki pierwsze a jego poszczególne elementy są samodzielnie wykorzystywane. Jest to w pewien sposób dekompozycja raczej niż kompozycja.

Lubi pan swoją pracę?

Wiele razy zdarzało się tak, że po bardzo dramatycznym okresie w moim życiu prywatnym, pojawiał się spektakl, do którego pisałem muzykę, a który w jakimś stopniu poruszał bliskie mi problemy. Może to ja sam się ich w nim doszukiwałem, bo było mi to potrzebne. W każdym razie było to moje katharsis.

Skanalizowanie emocji?

Tak to się nieładnie nazywa w psychologii, ale rzeczywiście o to właśnie chodzi. Traktuję moją pracę jak podarunek od losu – robię to, co kocham.

Co pomaga w komponowaniu?

Bliskość ukochanej kobiety. Wprowadza w moje życie harmonię i spokój.





Początek strony


Wszelkie prawa zastrzeżone- copyright Piotr Salaber